Wojciech Eichelberger o początkach Analizy Bioenergetycznej w Polsce.

Analiza Bioenergetyczna jako metoda psychoterapii jest uznawana i doceniana na świecie od dawna. Jej założenia potwierdzają najnowsze odkrycia psychologii rozwojowej i neuropsychologii. Mimo to w Polsce nie rozwinęła skrzydeł, choć była praktykowana już w latach 70-tych. Dlaczego została wtedy zmarginalizowana, a teraz ma szansę na zasłużony renesans? - opowiada Wojciech Eichelberger w rozmowie z Polskim Stowarzyszeniem Analizy Bioenergetycznej.

PSAB: Początki Analizy Bioenergetycznej w Polsce dotyczą Pana i Laboratorium Psychoedukacji. Jako pierwsi zaczęliście zapraszać przedstawicieli tego nurtu do Polski, publikować książki z nim związane - przede wszystkim w serii Rezonans i Dialog. Książki Aleksandra Lowena później zaczęło wydawać wydawnictwo Jacka Santorskiego.

WE: To wszystko było dużo później.

PSAB: No, właśnie. Interesuje nas, jak to się zaczęło.

WE: Początki tej historii sięgają lat 70-tych. Około roku 1974, czy 1975 korzystając z odwilży gierkowskiej, dr Kazimierz Jankowski i dr Jerzy Mellibruda zaangażowali się w polsko-amerykański psychiatryczny grant. Pojechali do Stanów i wrócili stamtąd energetycznie naładowani i niesamowicie zainspirowani nową wiedzą i możliwościami. Na bazie ich energii i inspiracji powstały równolegle dwie nowatorskie inicjatywy. Pierwsza nazywała się „SYNAPSIS”, w której rolę pomysłodawcy, mentora i superwizora pełnił dr Kazimierz Jankowski. Był to eksperymentalny projekt środowiskowego, poza-szpitalnego leczenia młodych i pierwszorazowych schizofreników po pierwszym rzucie choroby. Chodziło o to, by chorych wyciągnąć z inwalidującego środowiska szpitala. Mieszkali w mieście, w przydzielonych przez dzielnicę Ursynów wielopokojowych, łączonych mieszkaniach w kilkuosobowych grupach. Dzięki temu kontaktowali się z normalnym światem i podtrzymywali a nawet rozwijali swoje osobiste i społeczne kompetencje. Działo się to wszystko pod okiem specjalnie do takich zadań  wyszkolonych terapeutów, pełniących w mieszkaniach pacjentów 24 godzinne dyżury. Druga inicjatywa to było OTiRO (Oddział Terapii i Rozwoju Osobowości). Inicjatorem tego procesu był dr Jerzy Mellibruda. OTIRO było wprawdzie oddziałem szpitalnym, ale stosującym nowe metody terapii indywidualnej, grupowej i społecznościowej adresowane do grupy tzw. młodych dorosłych z problemami emocjonalnymi i - co naówczas było niemalże herezją - także z problemami osobowościowymi/charakterologicznymi. Byłem od początku związany z OTIRO i w dużej mierze przyczyniłem się do stworzenia jego nowatorskiej koncepcji terapeutycznej. Obie instytucje od początku były „zarażone” perspektywą psychologicznej pracy z ciałem. To od Kazika i Jurka a później od amerykańskich terapeutów uczyliśmy się pierwszych teorii i metod dotyczących angażowania psychologicznej pracy z ciałem (PPzC) w procesy terapeutyczne.

Potem przyjechało dwoje terapeutów z Los Angeles. Pierwszą postacią była Lorna Pinney. Piękna, mądra, dojrzała, pogodna i uduchowiona kobieta. Jak się potem okazało praktykująca tybetańską szkołę buddyzmu? Poprowadziła kilkudniowe warsztaty grupowe dla młodych terapeutów ze środowisk SYNAPSIS i OTiRO. To, co Lorna pokazała było dla mnie swego rodzaju kopernikańskim przewrotem. Pracowała z ciałem gestaltowsko. Po raz pierwszy widziałem na żywo wiele głębokich, indywidualnych prac, które zaczynały się  od ciała, uwzględniały ruch, oddech, postawę, brzmienie i melodię głosu a nawet mimikę. Po niej przyjechał Eric Marcus, który z kolei pokazał nam wiele zachwycających prac na relacjach, lecz wychodzących od charakterystyki i dynamiki ruchu i gestu, ekspresji głosu, wzajemnego położenia podmiotów relacji w przestrzeni itd.

I tak to się zaczęło. Byłem zafascynowany tym, co zobaczyłem. Zrozumiałem, dlaczego bywałem tak często zmęczony terapeutyczną pracą. Męczyło mnie i ograniczało jednostronne, czysto werbalne podejście w terapii, które wówczas w Polsce niemal niepodzielnie panowało. W ogóle nie było łatwo, bo psychoterapia w PRL miała trudne życie i w tamtym czasie dopiero raczkowała. W latach 60-tych Istniały tylko dwa ośrodki w Warszawie: Instytut Psychoneurologii gdzie dr Stefan Leder prowadził Klinikę Nerwic i założony przez dr. Jana Malewskiego Ośrodek Grupowej Terapii Analitycznej w Rasztowie. Poza Warszawą tylko w Klinice Psychiatrii Krakowie słynny Prof. Kępiński śmiało i twórczo łączył biologiczną psychiatrię z podejściem psychoterapeutycznym i szkolił psychologicznie zorientowanych psychiatrów.

Lecz w latach 70- tych na fali gierkowskiej odwilży zaczęło się w psychoterapii wiele dziać. Do tego stopnia odpuściło, że udało mi się nawet wyjechać na krótkie stypendium psychoterapeutyczne do Los Angeles, gdzie m.in. zetknąłem się bliżej z wieloma formami pracy z ciałem, ale najbliżej z podejściem lowenowskim. Choć wiodącym wątkiem w mojej terapeutycznej edukacji pozostawała terapia Gestalt, którą z zapałem ćwiczyłem na sobie i innych w The Gestalt Therapy Institute of L.A.  Tutaj też jednym z nurtów mojego szkolenia była silnie związana z podejściem gestaltowskim psychologiczna praca z ciałem. Uczestniczyłem w wielu warsztatach a także w grupie terapeutycznej, która spotykała się regularnie przez kilka miesięcy. Gotowało się wtedy w Kalifornii od różnego rodzaju wydarzeń psychoterapeutycznych a także spotkań i warsztatów z obszaru zwanego human potential. Na tej kanwie uczestniczyłem m.in. w niezwykle inspirującym warsztacie prowadzonym metodą Psycho-motor. Fantastyczna metoda, stworzona we Francji i rozwijana w Stanach, ale dzisiaj słuch o niej niestety zaginął. W swojej pracy terapeutycznej ciągle stosuję z powodzeniem elementy tej techniki. Świetnie łączy ruch, emocje, ekspresję i narrację werbalną. Osią Psycho-motor jest koncepcja niedokończonej akcji na poziomie ekspresji ruchowej, bo procesy emocjonalne zawsze mają swój - często wyparty lub nie do końca wyrażony - komponent takiej ruchowej ekspresji. Te nieuświadomione lub niedokończone emocjonalno-ruchowe procesy można stosunkowo szybko i z ogromnym pożytkiem dla pacjentów dokańczać w sytuacji specyficznie organizowanych psychodram. Gdy wróciłem z Los Angeles, byłem tak tym wszystkim zbudowany i zainspirowany, że wraz a trzema członkami zespołu postanowiliśmy wyemigrować ze środowiska szpitala i psychiatrii. Zadecydowało przekonanie, że pacjenci, którzy trafiali na psychoterapię pod szyldem służby zdrowia mieli bardzo bierną, a często wręcz roszczeniową postawę wobec leczenia i nie brali za nic odpowiedzialności. Szyld służby zdrowia sprawiał, że swoje emocjonalne i egzystencjalne cierpienie mogli nazwać chorobą i w związku z tym oczekiwali, że specjaliści ich z tej choroby wyleczą bez ich udziału. I tak powstała pierwsza w Polsce - i zapewne pierwsza w całej komunistycznej Europie środkowej - niezależna od służby zdrowia placówka psychoterapeutyczna pod nazwą Laboratorium Psychoedukacji. Użyliśmy terminu „psychoedukacja”, by uciec od odwiecznej kontrowersji: - Czy nie tylko lekarze, ale również psycholodzy mogą kogoś leczyć?  - w co do dzisiaj wielu psychiatrów nie może wciąż uwierzyć. Jeszcze w OTIRO a dopiero później w LP miałem okazję być chyba pierwszą osobą w Polsce, szkolącą terapeutów z zespołu w psychologicznej pracy z ciałem. Wkrótce znaleźli oni swoje własne ścieżki kontynuacji i Laboratorium stało się tym samym pierwszą placówką terapeutyczną używającej psychologicznej pracy z ciałem, jako wiodącej metody terapii. W trakcie intensywnych sześciodniowych warsztatów terapeutycznych organizowanych w Puszczy Kampinoskiej w miejscowości Dąbrowa, bardzo intensywnie pracowaliśmy z ciałem i poprzez ciało dopracowując się szybko zasłużonej opinii nowatorskiego i skutecznego ośrodka terapii i rozwoju osobistego.

Jacek Santorski i Zosia Milska-Wrzosińska podjęli wówczas w Berlinie szkolenie w podejściu biosyntezy pod kierownictwem Davida Boadelli. Przywozili stamtąd kolejne ciekawe metody i teoretyczną podbudowę pracy z ciałem. Braliśmy udział w różnych zjazdach i warsztatach szkoleniowych. Między innymi w Europejskich Zjazdach Towarzystwa Pracy z Ciałem (Body Work Association). To był wówczas bardzo interesujący, żywo rozwijający się nurt psychoterapii. Zrzeszał wielu energicznych i zaangażowanych ludzi.

PSAB: I wtedy powstało „Wydawnictwo Santorski & Co”?

WE: Jeszcze nie to oficjalne.  Jacek najpierw rozwinął swoje malutkie, „podziemne” wydawnictwo i wydawał pierwsze broszurki robione na powielaczu.

PSAB: Mam wrażenie, że one ukształtowały całe pokolenia psychologów i psychoterapeutów w Polsce. Pamiętam, że podczas studiów, dzięki tym książkom dowiadywałam się, co jest w ogóle możliwe w psychoterapii.

WE: Miło to będzie Jackowi usłyszeć. Ale książki z prawdziwego zdarzenia zaczęły powstawać dopiero wtedy, gdy nabyliśmy sporo własnych doświadczeń w pracy z ciałem a tym samym przekonania a nawet entuzjazmu do tej metody przynoszenia ludziom ulgi w emocjonalnych cierpieniach. W pakiecie naszych doświadczeń znalazł się też Rebirthing, Holotropic breathing i wymagająca praca z zalewem podświadomych i nieświadomych treści, jakie się uwalniały. Potem - chyba jeszcze w stanie wojennym - na naszej drodze pojawił się Radix i Michael Randolph wraz ze współpracownikiem o imieniu Sasha (niestety nie pamiętam nazwiska). Radix zafascynował mnie i kolegów z LP swoją dynamiką i szybkim docieraniem do wypartych treści i emocji. Używam tej metody do dziś, gdy pojawia się taka potrzeba. Michael został stałym współpracownikiem Laboratorium. W międzyczasie stworzył unikalne podejście łączące pracę z ciałem z psychoanalizą i gestaltem. Do końca stanu wojennego, bardzo byliśmy w to zaangażowani.

PSAB: Można więc powiedzieć, że początki Bioenergetyki w Polsce wiążą się z Pana osobą? Pan sprowadził do nas tę metodę i razem z Laboratorium Psychoedukacji ją rozwinęliście i rozpropagowaliście, choćby poprzez wydawane książki. Wielu terapeutów w Polsce bardzo z tego skorzystało. Ale później, przez wiele lat ta metoda funkcjonowała głównie, jako uzupełniająca - w podejściu integracyjnym, w ujęciu Gestalt. Dlaczego tak się potoczyły jej losy? Dlaczego inne modalności znalazły swoje miejsce i ukonstytuowały się jako samodzielne szkoły psychoterapii w Polsce, a praca z ciałem jest cały czas czymś w rodzaju…

WE: Kopciuszka…?

PSAB: Trochę Kopciuszka, trochę pobocznej metody, a nie samodzielnej szkoły. Mimo że początek był taki dobry.

WE: Dlatego, że nie pociągnęliśmy tej sprawy do końca. Ja mocno wszedłem w zen i w psychoterapię integralną a nawet transpersonalną. Jacek przeszedł do psychologii biznesu. A trzecia kluczowa postać w LP, - Zosia Milska-Wrzosińska - zafascynowała się podejściem object-relation (relacji z obiektem). Ale gdzieś pod spodem najistotniejsze było to, że wszyscy odczuwaliśmy brak solidnego teoretycznego/filozoficznego i metodologicznego fundamentu scalającego i uwiarygadniającego tę ogromną różnorodność technik i procedur PPzC. Przyczynił się też do tego gwałtowny proces integracji i specjalizacji środowiska psychoterapeutów. Okazało się wtedy, że tych, którzy wiedzieli o co chodzi w pracy z ciałem i mieli w tym doświadczenie było bardzo niewielu. W powstałej Sekcji psychoterapii PTP, ludzie ci znaleźli się niestety w zdecydowanej mniejszości. W końcu - w latach 90-tych- po fali fascynacji metodami pracy z ciałem i ruchem human potential i new-age, nastąpił długi okres neokonserwatyzmu w psychoterapii. Wyniknął on z potrzeby zaprowadzenia jakiegoś porządku w chaotycznym bogactwie inspiracji new-age. Zaznaczyła się silna i zrozumiała potrzeba powrotu do korzeni i profesjonalizacji psychoterapii, której granice niebezpiecznie się rozmyły. Stąd tryumfalny powrót psychoanalizy i podejścia psychodynamicznego. Praca z ciałem znalazła się wtedy w ogniu krytyki. Zarzucano jej inwazyjność, brak reguł chroniących pacjenta przed nadużyciem i przeciw-przeniesieniowymi potrzebami i emocjami terapeutów, lekceważenie przeniesieniowych potrzeb i emocji klientów - słowem niski poziom profesjonalizmu. Trzeba przyznać, że krytyka ta była w dużej mierze uzasadniona i potrzebna. Wymuszała bowiem wprowadzenie wysokich standardów profesjonalnej psychoterapii w obszar bardzo skutecznych i dynamicznych technik pracy z ciałem - zbyt często, w owym czasie, praktykowanych przez niewykwalifikowanych terapeutów-amatorów w dodatku pozbawionych superwizji.  Dodatkowym czynnikiem tej neokonserwatywnej zmiany był dziejący się wówczas w Stanach intensywny proces uświadamiania i odkrywania skali nadużyć seksualnych w rodzinach a także w wielu dziedzinach praktyk medycznych, terapeutycznych, edukacyjnych i religijnych. Wszystko to razem sprawiło, że terapeuci zaczęli wręcz obsesyjnie unikać wszelkiego kontaktu fizycznego ze swoimi pacjentami - nawet podawania ręki na powitanie i pożegnanie. W pewnym momencie lęk przed nadużyciem w fizycznym kontakcie osiągnął w Ameryce, a częściowo także w Europie, rozmiary niemal paranoiczne, gdy doprowadził do tego, że rodzice bali się kąpać, dotykać i przytulać własne dzieci, bo rozlała się fala często fałszywych, manipulacyjnych oskarżeń i posądzeń o seksualne nadużywanie dzieci w rodzinach.

PSAB: Bo jak jest ciało, to zaraz pojawiają się skojarzenia z seksualnością. A to dotyka społecznego tabu – ciało, dotyk, seksualność. Tyle, że główne założenie Wilhelma Reicha było takie, że seksualność jest tożsama z siłą życiową, z energią życiową, witalnością. Trudno mówić o ciele w oderwaniu od seksualności. Tymczasem, rozszczepienie pomiędzy ciałem a umysłem to kulturowa rana, którą wszyscy odczuwamy. Przejawia się w powszechnym braku satysfakcji ze związków, w tym także z seksu.

WE: To widać również w statystykach zdrowotnych. Otyłość i inne tak zwane choroby cywilizacyjne, których przybywa w koszmarnym tempie, mają także związek z brakiem świadomości ciała a w konsekwencji niezdolności do mądrego troszczenia się  o ciało. Dlatego gdziekolwiek mogę, to mówię i piszę o tym, że ciało musi zostać w pełni zintegrowane z psychiką i zaakceptowane by mogło się wreszcie znaleźć po jasnej stronie mocy i zamiast kłopotem, stać się wsparciem i wehikułem spełnionego życia.  Oczywiście łącznie z jego seksualnością. Zgadzam się z tezą, że to seksualność ciała nadal sytuuje je na kulturowej banicji. Ostatnio w miesięczniku „Zwierciadło” prowadziłem cykl rozmów o ciele. Swego czasu napisałem też  książkę pod tytułem „Ciałko”. Tak więc ciało zawsze było i jest ważnym wątkiem mojej działalności zawodowej. Staram się ludziom uzmysłowić, że to wyparcie się ciała - jak mówił Lowen, „zdrada ciała” - sprawia, że staje się ono siedliskiem mrocznych mocy. Lubię tą metaforę: mieszkamy w pięknym ogromnym pałacu, ale używamy w nim tylko jednego pokoju, gdzieś na poddaszu. Do innych boimy się zajrzeć - szczególnie do piwnicy.

PSAB: Czy atmosfera wyparcia ciała z tamtych lat trwa nadal?

WE: Mam wrażenie, że mija. Z satysfakcją i radością obserwuję, jak psychologia i psychofizjologia potwierdzają naukowo oczywistą prawdę znaną już od pięćdziesięciu lat, czyli od czasu słynnego eksperymentu z drucianą mamą małpiątek, że opiekuńczy dotyk jest bardzo ważny dla prawidłowego fizycznego i emocjonalnego rozwoju wyższych ssaków, dla zdolności do  budowania więzi i dla rozwoju mózgu. Wiadomo od dawna, że jeśli związane z silnymi emocjami podkorowe obszary nie zostały w procesie terapeutycznym silnie pobudzone, to zmiana na poziomie poznawczym, korowym jest bardzo nietrwała. Wiele lat temu - w neofickim okresie konserwatywnej odnowy - miałem na zjeździe Sekcji Psychoterapii Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, wykład na ten temat. Zostało oczywiście odebrane bardzo chłodno. Lęk przed ciałem i dotykiem był tak wielki, że koledzy terapeuci jakby zapomnieli nawet o tym, co uznaje za oczywiste kanoniczna psychoanaliza - że wgląd emocjonalny jest ważniejszy i skuteczniejszy od poznawczego. Teraz, dzięki badaniom skutków wychowania w świecie komunikatorów i wirtualnych kontaktów międzyludzkich, sprawa realnego, dotykowego kontaktu między ludźmi silnie powraca. Na wczesnym etapie życia troskliwy dotyk wspiera tworzenie świadomości ciała i związane z tym poczucie odgraniczonej tożsamości. To wszystko musi się wydarzać na wczesnym etapie życia dziecka, inaczej niedotykany mały człowiek zapłaci za to w swoim dalszym życiu wysoką cenę. Wiele się o tym teraz pisze, dyskutuje, robi wiele badania. Bardzo w tym pomagają nowoczesne narzędzia obrazowania pracy mózgu. Pojawia się wreszcie to, czego brakowało, aby w pełni uwiarygodnić psychologię ciała - dobra teoretyczna, naukowa podbudowa. Myślę, więc, że dla PPzC idą dobre czasy.

PSAB: Współczesna Analiza Bioenergetyczna także dużo czerpie z aktualnej wiedzy naukowej – z psychologii rozwojowej, neurofizjologii i teorii relacji z obiektem. Nasze Stowarzyszenie wprowadza Bioenergetykę w Polsce niejako drugą falą. Chcemy zrobić to właściwie, to znaczy utrwalić jej wizerunek w świadomości społecznej, jako pełnoprawnego, osadzonego w nauce i tradycji psychoterapeutycznej nurtu, który istnieje od dawna. Bo przecież był Lowen, przedtem był Reich, jeszcze wcześniej Freud. To nie New Age ani ezoteryka. To jest długa tradycja i to nie jest metoda znikąd.

WE: Świetnie. Też tak myślę i życzę powodzenia. Z całą pewnością PPzC może i powinna znaleźć się szybko w katalogu wiarygodnych podejść terapeutycznych. Przy okazji pomoże to w pożądanej zmianie kulturowej i zacznie niwelować powszechne negatywne skutki zdrady i wyparcia ciała. Już  teraz coraz śmielej sięga się po niektóre metody pracy z ciałem w coachingu. Dobrze, że coachowie z taką specjalizacją będę mieli gdzie się dokształcać. Na SWPS w Sopocie już od kilku lat działają studia podyplomowe pod nazwą „Sport Pozytywny”, gdzie trenerzy, nauczyciele wf i sportowcy uczą się podmiotowego stosunku do ciała w treningu sportowym a także niektórych technik psychologicznej pracy z ciałem.

PSAB: Czy uważa Pan, że psychoterapeutyczna praca z ciałem prowadzi w takie obszary, których nie można dotknąć inaczej, za pomocą innych metod? Czy to jest tylko kwestia długości drogi, którą musi przejść pacjent?

WE: Jestem przekonany, że jest to metoda specyficzna i niezastąpiona. Nie da się inaczej, jak poprzez ciało, dostać do silnie wypartej potrzeby ekspresji, do pełnego doświadczenia emocjonalnego i energetycznego odreagowania związanego z traumatyczną sytuacją. Bez umiejętności pracy z ciałem terapeuta będzie w takich sprawach bezradny i wszystko skończy się na poziomie chłodnej refleksji. Niestety nie wszystko da się rozwiązać i naprawić na poziomie intelektu, bo człowiek nie jest tylko osobą myślącą, ale również czującą. A czujemy poprzez ciało. Podobnie w błędzie są  ci, którzy twierdzą, że człowiek wszystkie swoje problemy może rozwiązać na poziomie duchowym. Są i tacy, którzy uważają, że wszystko da się rozwiązać na poziomie ciała. Nikt nie ma racji. Człowieka nie da się podzielić na umysł, emocje i ciało. To jeden spójny system - na kształt hologramu. Dlatego od zawsze jestem orędownikiem podejścia integralnego, które uwzględnia jednocześnie wszystkie trzy aspekty człowieka i staje się niezbędną podbudową dojrzałej i autentycznej duchowości. Ale w celu doświadczenia intensywnej pracy z ciałem na ogół odsyłam klientów do ciągle nielicznych, ale doświadczonych i odpowiedzialnych specjalistów pracujących tą metodą.

PSAB: Dlaczego?

WE: Pacjenci, którzy nasiąknęli wspomnianą wcześniej paranoidalno-histeryczną atmosferą wokół dotyku w terapii i w życiu są na niego mniej otwarci a czasami mają w tej sprawie silny opór. Przychodzą więc mocno nastawieni na terapię werbalną. Takich odsyłam na warsztaty lub do terapeutów ciała, gdzie kontrakt i konwencja są od początku jasno zdefiniowane. W przypadkach mniejszego oporu moje doświadczenie w pracy z ciałem pomaga mi znajdywać drogę do nieuświadamianych emocji klientów. Używam wtedy prostych, bezdotykowych technik, które można stosować nie poruszając klienta z fotela, tj.: podążanie za nieświadomym gestem i zmianami oddechu, postawą ciała, melodią i wibracją głosu itp. Paradoksalnie z pomocą i wsparciem dla legitymizacji stosowania tego typu technik w terapii przyszła psychoanaliza w swojej wersji krótkoterminowej, która - nawiasem mówiąc - nie dbając o powoływanie się na źródło - wiele przejęła od gestaltowskiego podejście do pracy z ciałem.

PSAB: Ale nie ukrywajmy, to integralne podejście jest trudniejsze.

WE: Tak, bo wtedy trzeba umieć zobaczyć, że te trzy - arbitralnie wyróżniane - aspekty człowieka wyrażają się i splatają w jego zachowaniu nieustannie. A terapeuta musi mieć je wcześniej uświadomione i zintegrowane, bo inaczej nie pomoże klientowi. To ostatnie staje się tym bardziej ważne, gdy uświadomimy sobie, na jakiej zasadzie terapeuci wybierają swoją ulubioną technikę pracy lub metodę terapii. Otóż albo wybierają takie, które ukrywają ich osobiste deficyty i wykorzystują ich mocną stronę albo wybierają kompensacyjnie, czyli idą w coś, co dla nich samych może być rozwojowe. Ci drudzy mają trudniej, bo pracując z klientami muszą przekraczać własne ograniczenia. Własne ograniczenia związane ze świadomością ciała sprawią, że łatwo pobłądzą i mogą zaszkodzić klientowi. Generalnie terapeuci pracujący z ciałem powinni rozumieć i stosować podejście integralne. W przeciwnym razie terapia w ich wykonaniu może się ograniczać do powtarzalnego odreagowania silnych emocji. A nawet najsilniejsze emocjonalno-energetyczne katharsis, dopóki nie zostanie zasymilowana na poziomie świadomym i włączone w jakiś uporządkowany proces terapeutyczny, to przyniesie tylko chwilową ulgę. Ograniczanie PPzC do dischargu było w swoim czasie słusznie krytykowane przez terapeutyczny mainstream.

PSAB: Szczególnie, gdy pracuje się relacyjnie. To tym trudniejsze dla terapeuty.

WE: To był kolejny, ważny i słuszny zarzut pod adresem terapeutów pracujących z ciałem. Mieli oni bowiem skłonność do niezauważania i/lub ignorowania relacji z pacjentem. Żyli w iluzji, że procesy przeniesieniowe i przeciwprzeniesieniowe w tego typu terapii nie istnieją lub nie są ważne. A przecież jest wręcz przeciwnie - istnieją one mocniej niż w innych formach terapii. Ze względu na intensywność przeżyć i sposób działania terapeuty, które pacjenci mogą łatwo przeceniać, uznając je za niemalże magiczne i /lub wyrażające głębokie i gwałtowne uczucia terapeuty adresowane do klienta. Trzeba to umieć rozpoznać, nazwać, pomieścić a potem włączyć w proces terapeutyczny. Bardzo w tym pomaga umiejętność psychodynamicznego rozumienia przeniesieniowej relacji z klientem. Widać z tego, że jeśli terapeuta PPzC nie przejdzie głębokiej i skutecznej terapii własnej, to w emocjonalnym zamieszaniu związanym z dotykowym kontaktem z klientem może się łatwo pogubić i np. uruchomić silne, erotyczne i seksualne przeniesienia i przeciwprzeniesienie, doprowadzając do nadużycia relacji terapeutycznej. W pracy z ciałem bardzo trudno jest utrzymać stosowny dystans i kontrolować skłonność do czerpania przyjemności czy ekscytacji z dotykania klienta lub uczestniczenia w jego niezwykle intensywnym przeżywaniu emocji. Dlatego terapeuci pracujący z ciałem muszą  poddawać się częstej i regularnej superwizji. Generalnie PPzC wymaga od terapeuty dojrzałości, świadomości i profesjonalizmu. Myślę, że nawet na wyższym poziomie niż to ma miejsce w innych metodach i podejściach.

PSAB: Dlatego w procesie szkolenia psychoterapeutów Analizy Bioenergetycznej obowiązują nas wysokie, międzynarodowe standardy, a długotrwała terapia własna jest priorytetem. Wszystkie te procesy, które mogą być udziałem naszych pacjentów przechodzimy najpierw na sobie. Obecny tryb certyfikacji obejmuje wiele godzin indywidualnej bioenergetycznej terapii własnej, szereg godzin superwizji indywidualnej i grupowej, udział w licznych warsztatach, nie mówiąc o czteroletnim szkoleniu podstawowym akredytowanym przez IIBA (International Institute for Bioenergetic Analysis) - międzynarodową organizację zrzeszającą terapeutów bioenergetycznych na świecie założoną przez Aleksandra Lowena w 1976 roku (www.bioenergetic-therapy.com).

WE: Dlatego gdy usłyszałem o waszym stowarzyszeniu bardzo się ucieszyłem. Tak właśnie należy to robić – założyć towarzystwo naukowe, zadbać o właściwy proces certyfikacji psychoterapeutów i obecność w przestrzeni publicznej. My, wiele lat temu, nie zdążyliśmy tego zrobić. Więc teraz bardzo wam kibicuję.

PSAB: Tak zaczęliśmy i w tym kierunku idziemy. Dlatego bardzo dziękujemy, że zechciał pan nas wesprzeć i poświęcić nam swój czas, by przypomnieć początki Analizy Bioenergetycznej w Polsce.

Z Wojciechem Eichelbergerem rozmawiały dr Karolina Rajewska-Rynkowska i Eliza Koźmińska-Sikora
Opracowanie: dr Karolina Rajewska-Rynkowska, Eliza Koźmińska-Sikora
Warszawa, 2015

Polecana lektura